Average: 5 (2 votes)

  

Saint Anne's Shrine
Saint Anne's Shrine
Picture with permission public domain

   Sytuacja.
   Cokolwiek to znaczy. Zawsze jest jakaś sytuacja. Ta nie była ani godna pozazdroszczenia, ani zła. Prawdę powiedziawszy była nijaka. Można by ją porównać do sytuacji wiewiórki – chciałaby zjeść orzeszka ale nie wie co wyniknie z próby zdobycia go. W zasadzie nie jest on jej potrzebny ale instynkt nie pozwala przepuścić okazji. Ocena zagrożenia, jeśli można o takiej mówić, jest niekorzystna, ale zapach orzeszka jest taki silny.
   Sytuacja.
   Czy pozostawić życie swojemu biegowi, czy coś uczynić? Cokolwiek. Brać orzeszka – uśmiechnął się – czy nie brać? Czy to może być tak proste? Trudne? Mimowolnie, zawsze postrzegany pewnym w decyzjach, zobaczył orzeszek jako wybór swojego życia. Kładąc go wiewiórce podświadomie liczył na łatwość wyboru. Orzeł lub reszka. Niezdecydowanie, pierwotny instynkt zwierzęcia, wprowadził więcej niepewności, niż się mógł spodziewać.
   - No, rusz się. Rusz.
   Chipmunk, jakby rozumiejąc, stanął na tylnych łapkach, zastrzygł uszami i wydawało się, że zdecydował, lecz po dwóch kroczkach zakręcił się, przewrócił na plecy, zakręcił się w żwirze i stanąwszy polizał tylną łapkę. Zamarł na chwilę i wrócił na poprzednią pozycję. Jakby bardziej się przygarbił i przekrzywiając ryjek wpatrzył się w człowieka.
   - I co? Masz czas? A jak sobie pojadę? Hę? - Uśmiechnął się gorzko.
   - Wyjadę i nie wrócę. - Mruknął. Obiecanki cacanki. Słyszał już to. Braciszek, psiakrew, obiecywał, czarował, a tu masz - dzień dobry, co słychać?
   Cisnął orzeszkiem w wiewiórkę, która wystrzeliła jak pocisk wyrzucając kamyki spod łap. Szarpnął się z kamienia, szybko przeszedł te parę kroków i wsiadł do samochodu. Trzasnął drzwiami, odpalił silnik od razu ruszając. Koła zakręciły w miejscu wyrzucając kamienie z chmury kurzu. Samochód ruszył zygzakiem i wypadł z piskiem opon na asfalt.
   Zerkną w lusterko i prychnął.
   - Co, futrzaku, to jest start. - Zaśmiał się głośno i nieszczerze.
   Po jakichś dwustu metrach zatrzymał auto i klnąc cicho pod nosem zawrócił. Wrócił na żwirowy zjazd szukając wzrokiem wiewiórkę ale zwierzak zniknął. Postał jeszcze chwilę i wyjechał, tym razem powoli, na drogę.
   - Sorry, Chipmunk - zawołał otwierając okno i machnął ręką w geście pozdrowienia.
   Powoli zjechał z góry i skręcił na dwupasmową drogę w kierunku zachodnim. Droga prowadziła długim zygzakiem pomiędzy gęsto pokrytymi lasem górami, na których widoczne już były pierwsze oznaki jesieni. W zieleń zakradały się czerwone, żółte i bure, chociaż może bardziej nieokreślone, plamy. Lubił jeździć tą drogą. Szczególnie jesienią. W słoneczne dni października widok był przepiękny. Mógłby tak jechać bez końca. No tak, jakby nie patrzeć to najdłuższa droga w tym kraju, skrzywił się lekko - ale koniec ma. Choć jestem praktycznie na jej początku, to wiem, że daleko stąd, lecz jednak ma.
   Zbliżał się do miasteczka. Większy ruch i sygnalizacja zmusiły do wolniejszej jazdy. Jezdnia zwęziła się i przeszła w jednopasmową. Jadąc powoli za wielką ciężarówką rozglądał się. Ludzie tu jakby nigdzie nie spieszyli się, wolno jadące samochody, wielu pieszych i grupki rozmawiających sprawiały wrażenie nieco ospałych. Nawet jakby ciszej było. Kiedyś często przejeżdżał tą drogą ale pierwszy raz to zauważył. Już taki urok małych miasteczek. Ludziom przyjezdnym, szczególnie tym z dużych aglomeracji, wydaje się, że czas tu płynie inaczej. Wolniej. Może mniejsze budynki, mniej ludzi, samochodów, w ogóle wszystkiego mniej. Może ta mniejsza skala sprawia takie wrażenie. A może faktycznie czas płynie wolniej. Z perspektywy jadącego auta ciężko było dostrzec jakiś rozstrzygający detal tego niespójnego rozmyślania.
   Hamująca przed nim ciężarówka przyciągnęła jego oczy i myśli do bliższej okolicy. Czekając aż przesłaniająca cały widok naczepa ruszy rozejrzał się po chodniku po prawej. Uwagę przyciągnęła duża, biała tablica na słupie. Nie mógł dostrzec napisu, a kontrast śnieżnobiałego prostokąta na tle otaczającej go szarzyzny nie pozwalał oderwać myśli - co też to jest?
   Sznur samochodów przesunął się parę metrów. Wyciągnął szyję ale kąt jeszcze był za duży, pozwalał zobaczyć tylko nierówno pomalowany bok. Ocenił odległość i podjechał powoli do naczepy. Prawie otarł się o jej zderzak. Położył się na kierownicę i śmiesznie przekręcając głowę przyłożył skroń do przedniej szyby. Przyzwyczaił oczy do perspektywy i dziwnej, nienaturalnie wyciągnięty gotyk chyba, czcionki.
   

SANKTUARIUM ŚW. ANNY


   
   I czarna jak smoła strzałka wskazująca kierunek. To dopiero! Wyciągał szyję, aż go rozbolała, mało nie wjechał w brudną naczepę ciężarówki, tylko po to aby się dowiedzieć o kościele w bocznej uliczce. I to o takim, o którym wiedział, że jest. Rozzłoszczony spojrzał jeszcze raz na tablicę. Co mi szkodzi? Sanktuarium. Jeszcze takiego przybytku w tym kraju nie odwiedzał. Do domu nie miał ochoty wracać, do wieczora daleko.
   Gdy samochody przesunęły się o kolejnych parę metrów odsłaniając wjazd, skręcił w prawo w ulicę, nomen omen, Kościelną i jadąc ostro pod górę pojechał we wskazanym kierunku. Po stu kilkudziesięciu metrach, kierowany kolejnymi strzałkami, zjechał na parking. Rozejrzał się dookoła, czy dobrze trafił? Rozejrzał się jeszcze raz. Zwykły asfaltowy parking, jakich tysiące przed większymi sklepami. Żadnych oznak miejsca kultu. Wysiadł z auta. Zapinając kurtkę okręcił się na pięcie. Jednak chyba został dobrze skierowany - z tyłu parkingu, na skraju asfaltu stała otoczona kwiatami figura, prawdopodobnie Matki Boskiej. A może Świętej Anny. Nie rozeznawał się na świętych żadnej z religii i prawdę powiedziawszy niewiele go to obchodziło. Nie za duża i skromna, lekko wyblakła nie bardzo pasowała do jego wyobrażeń sanktuarium. No, chyba, że to tylko wstęp. Tak na dzień dobry.
   Zamknął samochód i wolno obszedł miejsca postojowe. Z przeciwległej do figury, lekko wyniesionej strony parkingu, dostrzegł jeszcze jedną figurę i kościół. Żeby nie krzyż na przekrzywionej wieżyczce nigdy by nie zgadł przeznaczenia tego brzydkiego budynku. Ciężka, zwalista, monotonna bryła ubrana w stary, odrapany i będący kiedyś białym siding, dziwnie mętne, brzydkie witraże w krzywych oknach, wszystko to nie zasługiwało na miano sanktuarium. No, sama wielkość tego przybytku, owszem. Nie chcąc sądzić zbyt szybko postanowił obejrzeć to coś od wewnątrz. Niestety, drzwi były na głucho zamknięte. Trudno. Obszedł budynek dookoła znajdując drewniany stół i parę cienkich broszur na nim. Dowiedział się z jednej z nich, że są tu jeszcze biblioteka i kiosk z pamiątkami. Takie to sanktuarium. Zagłębianie się w krótką historię miejsca zostawił na później, wsunął papier do wewnętrznej kieszeni i ruszył powoli z powrotem do samochodu.
   W pobliżu pierwszej figury przysiadł na ławeczce i zapalił papierosa. Rozczarowany był tym miejscem, na wyrost nazwanym sanktuarium. Nieodwiedzane miejsce kultu. Nie wrócę tu, pomyślał. I zamierzał słowa dotrzymać. Nie tak jak jego brat - zasępił się znowu - obiecywał, a dziś z samego rana:
   - Dzień dobry, Ivo. Co słychać?
   Zasępił się jeszcze bardziej, wyciągnął jeszcze jednego papierosa i przypalił go od końcówki poprzedniego. Zaciągnął się głęboko spoglądając na figurę Matki Boskiej. Jakbym umiał się modlić, to może bym wymodlił jakieś rozwiązanie. Chociaż sądząc po pustce w głowie, nie był tego taki pewny. Jedno pytanie wracało natrętnie - Dlaczego on wrócił?!